O milczeniu Boga…

MILCZENIE (CIERPIENIE) BOGA(?) a nasze życiowe straty…

Kiedy drugiego człowieka dotyka cierpienie dosyć łatwo wypowiadamy słowa: „WOLA BOŻA”. Kiedy idziemy przez cmentarz zauważamy na grobach napisy „BÓG TAK CHCIAŁ”. Kiedy giną ludzie i to jeszcze jadący na pielgrzymkę, w mediach pojawiają się pytania: „GDZIE BYŁ WTEDY BÓG?” Słyszymy w kazaniach, że „kogo Bóg kocha, tego doświadcza” i że „Bóg nigdy nie daje krzyża, którego człowiek nie potrafiłby udźwignąć”. W nekrologach możemy czasem przeczytać, że „spodobało się Bogu…”. Po tsunami na Bliskim Wschodzie byli tacy, którzy twierdzili, że to kara zesłana przez Boga, nie bacząc na to, że zginęły tam setki niewinnych ludzi…, a są i tacy, którzy Bogu przypisują pojawienie się stonki w kartoflach.

MAMY Z BOGIEM PROBLEM! – i w sensie treści i w sensie języka! I dosyć często owijamy w pobożną poezję nasz bunt i naszą bezradność. Cierpienie – tak jak Bóg – jest wielką tajemnicą. I wszelkie próby wyjaśniania cierpienia, tłumaczenia Pana Boga, są tylko jakimiś iskrami, śladami…

A bywa, że w tej rzeczywistości nie jesteśmy do końca szczerzy w rozmowie z Bogiem. Mało kto potrafi się modlić jak młoda zakonnica, która kilka lat temu zmarła – S. M. od Jezusa Miłosiernego Barbara Złotowska. Modliła się, parafrazując piękny psalm:

Miłuje Cię Panie Nocy moja

Udręko moja i Tęsknoto

Skało na którą się nie wdrapię

Twierdzo, w której się nie połapię

Tarczo co mnie wydajesz ciosom

Miłuję Ciebie ma Słabości

Pustko nade mną pochylona

już w nic nie wierzę

wszystka w miłości w najłagodniejszych Twych ramionach”.

Dla wielu ludzi istnienie cierpienia jest najważniejszą przyczyną niewiary w Boga i niechęci do religii. My sami też stawiamy często to pytanie: „DLACZEGO?”

R. M. Rilke radzi:

Przeżywaj teraz pytania, być może później, stopniowo, nie dostrzegając tego. Przeżyjesz dnia pewnego także i odpowiedź”.

Chrześcijaństwo, judaizm i islam przyjmują, że:

  1. Bóg jest nieskończenie dobry,
  2. Bóg może uczynić wszystko, jest wszechmocny,
  3. Bóg wszystko wie, jest wszechwiedzący

Zauważmy, że w kontekście cierpienia każde dwa, razem wzięte przymioty Boga negują trzeci. I mamy z tym wielki teologiczny problem, aż do momentu, kiedy do naszych rozważań wprowadzimy pojecie WOLNOŚCI! Jaki sens miałby świat i ludzkie życie, gdyby nie pojawiła się wolność jako dar Boga? Właściwie bylibyśmy marionetkami w teatrze lalek. Zatem teoretycznie Bóg mógłby usunąć cierpienie ze świata, ale w praktyce ma jakby związane ręce… sam je sobie związał dając światu i człowiekowi wolność.

Nie ma racji ten, kto wszelkie nieszczęścia świata podsumowuje słowami: „WOLA BOŻA”. Wola Boża nigdy nie może być utkana ze zła czy cierpienia. Warto w tym miejscu poczynić rozróżnienie między przyczynowością bezpośrednią i pośrednią. Bóg stwarza człowieka. Człowiek jest wolny, podobny Bogu. Człowiek może wybierać. No i czasem wybiera zło. Czy zatem Bóg jest przyczyną zła? Nie – zło wybrał człowiek. Podobnie jest z cierpieniem, wszelkimi kataklizmami, Oświęcimiem – Bóg nie jest ich przyczyną. Przyczyną czasem jest sam człowiek – bezpośredni autor większości nieszczęść na obliczu ziemi. Czasem przyczyną jest zły duch – kłamca i zwodziciel. Czasem wreszcie przyczyną jest sama natura – czasem piękna i dobra, czasem ślepa i okrutna, ale przecież nie mająca sensu sama w sobie, a jedynie dana człowiekowi we władanie.

W naszym życiu przychodzą chwile strapienia i nie można ich uniknąć, bo zdarzają się nie bez powodu. Jakiego powodu? – Na to pytanie nie umiemy odpowiedzieć ani przed, ani w chwili, gdy się pojawiają. Dopiero gdy są już za nami, rozumiemy dlaczego stanęły na naszej drodze.

Kiedy w 1999 roku ks. Józef Tischner był już bardzo chory, papież Jan Paweł II napisał do niego krótki list.

Fragment: „Cierpienie ludzkie, cierpienie nieoczekiwane, cierpienie, które mówi Bogu DLACZEGO – to Księga Hioba. Rozmówcy Hioba źle odpowiadali na jego pytania. Odpowiedzi adekwatnej udzielił dopiero Chrystus. Między pytania Hioba a odpowiedź Chrystusa została tez od jakiegoś czasu wpisana Twoja egzystencja, Księże Józefie. Wszyscy, którzy Ci w jakiś sposób towarzyszą na tym etapie – ja także staram się do nich należeć – wiedzą, że nie mogą dawać odpowiedzi podobnych do rozmówców Hioba. Staramy się więc zachować pełne głębokiego przejęcia milczenie. I prosimy Chrystusa, aby On sam mówił. Bo tylko On ma słowa życia wiecznego”.

Popatrzmy zatem na Jezusa, zobaczmy, jak On reaguje w sytuacjach dla człowieka granicznych.

1.

Pamiętamydobrze perykopę o wskrzeszeniu Łazarza…

Marta i Maria po śmierci Łazarza witają Jezusa pełnym pretensji krzykiem: „Gdybyś tu był, nasz brat by nie umarł!”

Czyli… co z tego, że teraz jesteś, skoro Cię nie było, jak byłeś potrzebny, gdy Łazarz chorował! Przecież dałyśmy Ci znać kilka dni wcześniej. Dlaczego nie przyszedłeś? Teraz jest już po wszystkim!

Siostry zachowały się szczerze. Nie cedziły przez zęby: Trudno, widocznie tak musi być. Nie przykrywały wszystkiego pobożnym pudrem po tytułem: „Pogodzenie się z wolą Bożą”. One krzyczały: Gdzie byłeś, gdy Łazarz umierał?

Dobrze, że nie wiedziały, że Jezus świadomie opóźnił o dwa dni swoje przyjście do Betanii – „Mimo jednak, że słyszał o jego chorobie, zatrzymał się przez dwa dni w miejscu pobytu” (J11,6).

Jezus dotarł do Betanii w czwartym lub piątym dniu po pogrzebie Łazarza. Żydzi bowiem wierzyli wówczas, że dopiero w czwartym dniu po śmierci danego człowieka następuje śmierć definitywna, od której nie ma już żadnego odwrotu. Wierzono, że dusza zmarłego przez trzy dni po pogrzebie krąży wokół jego grobu, pragnąc połączyć się z ciałem, w którym przebywała dotychczas i dopiero czwartego dnia, gdy rozkład ciała postępował, oddala się od niego na zawsze. Prawdopodobnie na ten czwarty dzień czekał Jezus, chciał przybyć w dniu, w którym absolutnie nikt nie będzie miał już żadnych wątpliwości, że Łazarz definitywnie umarł.

Czasem traktujemy Boga jak dziecko specjalnej troski: lepiej nie mówić Mu wszystkiego, bo a nuż się obrazi, jak jakaś chimeryczna paniusia. Wolimy rozdrapywać rany: na pewno sami jesteśmy winni. Tymczasem Jezus uzdrawiając niewidomego, powiedział wyraźnie, że nie grzeszył ani on, ani jego rodzice.

Żywa wiara polega na traktowaniu Boga na serio. Marta i Maria krzyczą. A Jezus reaguje zadziwiająco: wzrusza się, płacze.

To pierwszy wypadek, gdzie Ewangelista mówi o Jezusie płaczącym. Słowo, którego tu używa, oznacza płacz spokojny, pełen dostojeństwa, przepełniony jednak wielkim bólem, płacz, który zdaje się rozrywać skały, kruszyć kamienie. Płacz nad tym, że, aby objawiła się Boża moc, On, Jezus musi przeprowadzić swych przyjaciół przez próby tak wielkie.

Kiedyś Jezus do św. Teresy z Avila miał wypowiedzieć słowa: „Ja moich przyjaciół szczególnie doświadczam”. A na to ona Mu odpowiedziała: „I właśnie dlatego masz tych przyjaciół tak mało!”.

Bóg nie jest bogatym wujkiem z Ameryki, który przyjedzie i załatwi. To raczej ubogi krewny, który jest ze mną w tym, co mnie spotyka. Współ-odczuwa, cierpi, płacze.

2.

Spróbujmy przez chwilę iść z uczniami do Emaus… – to nasza rekolekcyjna perykopa.

Bo odpowiedzi można też szukać w historii uczniów wracających spod krzyża do Emaus. Przeżywają oni głęboką frustrację, wielkie rozczarowanie – wszystko miało być zupełnie inaczej – „a myśmy się spodziewali”. Dwoje ludzi idzie razem… – nie są szczęśliwi! Przygnębieni, przygarbieni, pochyleni … – wyraźnie nie mają dokąd iść.

Kilka lat temu ktoś radykalnie zmienił ich życie i wszystko uczynił NOWYM. On wniósł w ich życie radość i pokój, uczynił ich życie TAŃCEM, a teraz umarł! Stracili Go… stracili także siebie. Energia opuściła ich całkowicie, całkowicie się zagubili…

Znamy te STAN!

Wielokrotnie cały nasz ból opisuje słowo „strata”. I sporo już w życiu straciliśmy –

– z chwilą urodzin utraciliśmy bezpieczne łono matki…

– kiedy poszliśmy do szkoły, utraciliśmy bezpieczeństwo życia rodzinnego…

– idąc po raz pierwszy do pracy, utraciliśmy beztroskę młodości…

– kiedy ożeniliśmy się, utraciliśmy radość płynącą ze stojących przed nami wielu możliwości…

– kiedy postarzeliśmy się, utraciliśmy nasz dobry wygląd, naszych starych przyjaciół albo sławę…

– kiedy staliśmy się słabi albo chorzy, to utraciliśmy naszą fizyczną niezależność…

A z chwilą śmierci utracimy po prostu wszystko…

Ciągle też tracimy nasze marzenia. Ale tracimy również wiarę – przekonanie, że nasze życie ma SENS – nie tylko młodzi ludzie stwierdzają często: „to jest bez sensu”. Rozczarowanie potrafi bardzo boleć… Zwłaszcza wtedy, kiedy wraz z nim pojawia się ROZŻALENIE – to jedna z najbardziej niszczących sił w naszym życiu – może nas tak przeniknąć, że nie będziemy sobie z tego zdawali sprawy.

Perykopa ta pokazuje też jasno, że rozżalony nie pomoże rozżalonemu. Tego często doświadczamy – kiedy dotyka nas cierpienie, w rozżaleniu biegniemy do sąsiada i opowiadamy swoją skargę, tymczasem słyszymy opowieść podobną, albo jeszcze trudniejszą – „u mnie jeszcze gorzej”. Widzimy przy okazji, że dzisiaj ludzie nie potrafią słuchać. A słuchać potrafi Jezus!

Zatem do tych ludzi złamanych cierpieniem dołącza Jezus. Pyta ich: o czym rozprawiacie z sobą? Ich odpowiedź jest pełna bólu i oburzenia: Człowieku, skąd tyś się urwał? Jak możesz nie wiedzieć, co się stało w naszym mieście? Tak straszne cierpienie nas tutaj dotknęło. Jak możesz nie wiedzieć o czymś, co nas ugodziło w najczulszy punkt? Jak możesz być tak daleko od naszego cierpienia? I teraz Jezus zaczyna im cierpliwie tłumaczyć…

Sedno tej odpowiedzi jest następujące: to, co was najbardziej boli, dotyczy MNIE. Jestem w samym środku waszego cierpienia. W tym wydarzeniu chodzi o MNIE. Wam się tylko wydaje, że ja nie wiem, o co chodzi. To są najpierw moje rany, potem wasze. To przecież mnie ukrzyżowano na Golgocie…

Jestem przekonany, że Bóg nie ma żalu do człowieka cierpiącego o to, że go nie rozpoznaje. W tej ewangelicznej scenie widać to czarno na białym. Jezus idzie razem z tymi zbolałymi uczniami, daje im się wygadać, wypłakać, wyżalić, a potem tłumaczy cierpliwie, daje się zaprosić do domu…

Wielu z nas ulega pokusie myślenia, że kiedy cierpimy, jedyną ważną rzeczą jest pozbycie się bólu. Chcemy od niego uciec za wszelka cenę i chcemy uciec od samych siebie…

Gdy jednak nauczymy się poruszać pośród cierpienia, zamiast go unikać, powitamy je zupełnie inaczej. Zatem zasadnicza sprawa to przyznanie się do swojej bezsilności. Trzeba usłyszeć i nazwać po imieniu swój ból. To ból blokuje drogę do serca. Zauważmy, że uczniowie rozmawiają w bólu, nie o bólu. I dlatego wzajemnie się ranią, są zdenerwowani, kłócą się, namiętnie dyskutują, jest w nich ogromny ból i właśnie rozżalenie – „a myśmy się spodziewali!” – wielkie rozczarowanie i radykalna NIEZGODA na tę stratę – a zarazem jest to ból, którego nie potrafią uwolnić.

Ktoś powiedział, że „można wziąć ślub ze swoim bólem, powtarzając słowa: „i nie opuszczę cię, że do śmierci”. Jezus, który idzie z uczniami doskonale zna sytuację – wszak chodzi o Niego – a jednak chce, żeby uczniowie SAMI Mu o wszystkim opowiedzieli, chce poznać ich wersję! Kiedy oni to wszystko z siebie wyrzucają, sytuacja zaczyna się zmieniać… Jezus nawet pozwala się RANIĆ uczniom, nie są przecież zbyt delikatni w dialogu z Nim! Jezus działa powoli, to cały proces ich uzdrawiania, chce by oni sami Go rozpoznali.

Pierwsze pytanie to nie pytanie: „jak mam uniknąć cierpienia?”, ale pytanie: „jak mam to cierpienie wykorzystać i czego może mnie ono nauczyć?”

W naszym własnym doświadczeniu nawet na modlitwie przeżywany dziwną „nieobecność” Boga. Taki problem z modlitwą miała św. Teresa z Lisieux. Zanim wstąpiła do Karmelu, jej życie modlitewne było pełne zapału, ale kiedy znalazła się już w zakonie, kiedy miała tam wyznaczone dwie godziny modlitwy myślnej codziennie, zaczęła przeżywać wielką pustynię. Okazało się, że w jej modlitwie Bóg jest nieobecny. Tak napisała o tym w liście do swojej siostry Celiny:

Nie odczuwam w ogóle obecności Jezusa w mojej modlitwie i mój narzeczony, mój oblubieniec wcale nie stara się ze mną rozmawiać. Zawsze jest milczący, ale nie będę się na to skarżyła. Jeśli Jezus chce spać – niech śpi. Jeżeli on śpi w tym czasie, kiedy ja mam się modlić, to nie traktuje mnie jako kogoś obcego – dlatego pozwala sobie zasnąć”.

Nazywając ból po imieniu musimy uczyć się modlitwy z otwartymi rękami, a nie z zaciśniętymi pięściami… Modlitwy wyżalenia, takiej w której Bogu opowiadamy naszą własną wersję wydarzeń… Ważne jest tu używanie słowa „JA” – ja cierpię, ja czuję, ja przeżywam. Bóg to nie ten, który osądza, ale ten, który PRZYJMUJE

(DJ)